poniedziałek, 16 lutego 2015

Asturia (Asturias) na weekend


Kiedy wydawało mi się, że trochę już widziałam w Hiszpanii i mało co jest mnie w stanie naprawdę zaskoczyć, pojawił się pomysł weekendowego wypadu do Asturii. Wielu moich hiszpańskich znajomych twierdzi, że Asturia to najpiękniejszy region Hiszpanii. Nigdy nie brałam tego stwierdzenia serio, ale po tej wycieczce mogę przyznać, że choć moim faworytem od zawsze była Andaluzja, to Asturia może z nią spokojnie konkurować. Region ten słynący z cydru (sidra), potrawy z regionalnej fasoli (fabada), znakomitych serów z mleka koziego, owczego i krowiego (queso asturiano) i wspaniałych gór, jest również dosyć deszczowy, dlatego prawie dwa miesiące zajęło nam znalezienie weekendu z ładną pogodą. Oczywiście względnie ładną, bo słońca jakoś nie było za dużo. Jeśli macie wybór polecam wybrać się tam tylko w słoneczne dni, bo inaczej możecie być mocno rozczarowani, gdy docierając na upragniony szczyt nie zobaczycie absolutnie nic. Nawet gdy w Madrycie jest 40 stopni, północ może oferować jedynie mgliste 20. Szczerze mówiąc z powodu zieleni traw, mgły i bujnej roślinności Asturia miejscami bardziej przypominała Polskę niż Hiszpanię, ale w lepszym wydaniu ;)



























Najbardziej zachwyciło nas to, że w ciągu 20 minut można być w górach, a już za moment zmieniać buty górskie na klapki i odpoczywać na plaży. Asturia nie jest tak popularna wśród zagranicznych turystów jak na przykład okolice Barcelony, więc jeśli lubimy spokój, brak tłumów oraz chcemy przyjrzeć się prawdziwym HISZPAŃSKIM turystom, to jest to miejsce dla nas. Pamiętajmy jednak, że w sezonie (szczególnie w sierpniu, bo wtedy Hiszpanie mają urlopy) wiele hosteli czy hoteli może być już zarezerwowanych, a ceny mocno idą w górę. Jadąc w ten region naprawdę trzeba rozglądać się za noclegiem sporo wcześniej, jeśli nie lubimy przepłacać.

W związku z tym, że ze względów czasowych mogliśmy pozwolić sobie tylko na weekendowy wypad, a chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej się da, zwiedzanie było ekspresowe. Sobotę rozpoczęliśmy wczesnym rankiem od odwiedzenia miejscowości Llanes. W porcie rybackim nie można ominąć kolorowych betonowych bloków (Cubos de la Memoria), baskijskiego artysty Agustina Ibarrola, które stały się symbolem miasta.  


Polecamy również spacer wzdłuż klifów, skąd rozpościera się urokliwy pejzaż. Nam podczas spaceru towarzyszył pies przybłęda, który "pilnował" z góry naszego bezpieczeństwa ;)


Widok na plażę, która w słoneczny dzień nie świeci takimi pustkami
Samo miasteczko także jest ciekawe, warto zobaczyć oryginalny budynek kasyna, zwrócić uwagę na zabytkowe kamienice czy spróbować miejscowych wypieków w licznych cukierniach.

Kasyno w Llanes


Zabytkowe kamienice


Kolejnym przystankiem na naszej trasie był punkt widokowy Fito (Mirador del Fito). Buzie same nam się śmiały, gdy wysiadając na parkingu przywitały nas dzikie konie, które nie tylko nie bały się samochodów, ale dawały się głaskać dosłownie wszystkim.



Widoki z punktu widokowego (ok 1100 m n.p.m) warte są wspinaczki, a tym bardziej (wstyd się przyznać) podjechania prosto na parking ;) Hiszpanom zdecydowanie możemy zazdrościć nie tylko autostrad, ale nawet podrzędnych dróg, które wiodą w górskie rejony, czasem nawet pod same szczyty górskie. Wszak miło byłoby mieć możliwość wjechania autem np. pod Śnieżkę (szczególnie na starość :)






Kiedy nasyciliśmy się już widokami postanowiliśmy skoczyć na plażę. Po drodze przywitał nas byczek, który w ogóle nie przejmował się, że znajduje się na środku jezdni. Nie opuścił ulicy, nawet gdy podjechaliśmy na odległość metra. To my musieliśmy zjechać na pobocze. W Asturias zachwyciło mnie to, że byliśmy zmuszeni podporządkować się prawom natury. Zwierzęta przyzwyczajone do turystów i aut czują się jak u siebie, żyją normalnie, to człowiek musi się dostosować i schodzić im z drogi.  

Plaża (Playa de la Griega) nie była zbytnio przepełniona, mimo braku słońca odczuwało się lekki zaduch. Odpoczęliśmy chwilkę na piasku, zaliczyliśmy szybką kąpiel i ruszyliśmy w dalszą drogę, aby inne ciekawe miejsca nie pozostały nieodkryte.







Niedaleko plaży jest miejsce, gdzie możemy odnaleźć jedne z najstarszych śladów dinozaurów na świecie. Jeśli ktoś ma więcej czasu i na dodatek podróżuje z dziećmi  warto zahaczyć również o muzeum jurajskie (Museo del Jurásico de Asturias  - MUJA) znajdujące się w okolicy. Naszym kolejnym przystankiem zostało Lastres, urocza miejscowość, której część położona jest na klifie. Lastres jest znane wśród hiszpańskich turystów za sprawą serialu Doktor Mateusz (Doctor Mateo), gdzie miasteczko występuje  pod inną nazwą San Martin del Sella. Istnieje nawet specjalna trasa Doktora Mateusza, którą można zwiedzać tą miejscowość. Moim zdaniem warto się tam również zatrzymać z powodu ładnych widoków i specjalnie przygotowanego miejsca na piknik, gdzie możemy zjeść z rodziną posiłek na świeżym powietrzu. Pod warunkiem oczywiście, że zabraliśmy ze sobą w trasę jakiś prowiant :) Parking jest darmowy, ale o miejsce trzeba w sezonie trochę powalczyć. 


Jacyś chętni na obiadek na łonie natury?
W związku z tym, że marzyliśmy o ciepłym posiłku, na obiad zatrzymaliśmy się w portowym mieście GijónBardzo ciężko było nam znaleźć parking, po 30 minutach jazdy po centrum jakimś cudem udało nam się w końcu upolować wolne miejsce. Głodni i zmęczeni szukaliśmy baru, gdzie będziemy mogli cokolwiek zjeść. Jako, że było już późno po 16, wiedzieliśmy, że na menu dnia (menú del día) nie mamy co liczyć, ale mieliśmy nadzieję, że chociaż uda się zjeść cokolwiek . No i udało się, JEDNA JEDYNA knajpa serwowała jeszcze menu dnia, ale niestety gorzej chyba nie dało się trafić. Mdłe, okropne jedzenie niczym nie przypominało tradycyjnej asturyjskiej kuchni. Dobrze, że Hiszpanie do wszystkiego podają chleb. Dzięki temu zapchaliśmy puste brzuchy chociaż odrobinę. Dlatego PAMIĘTAJCIE! Jeśli chcecie zjeść coś naprawdę dobrego w Hiszpanii, to musicie przestrzegać kilku zasad:
  •         wybierajcie lokale, gdzie jest pełno ludzi, szczególnie miejscowych, nawet jeśli z powodu braku miejsca będziecie musieli jeść na stojąco przy stoliku, będziecie zadowoleni.
  •          moi hiszpańscy przyjaciele wyznają zasadę, że im starszy kelner tym lepsze jedzenie. Mówi tylko po hiszpańsku? Jeszcze lepiej! Menu nie będzie serwowane pod turystów, ale pod tubylców, a oni nie jedzą byle czego. Więc nawet jeśli karta jest tylko po hiszpańsku, nie wiecie co zamawiacie, a kelner kompletnie was nie rozumie, to nie martwcie się, z pewnością będzie pyszne!
  •         W barze pełno serwetek i śmieci na podłodze? Genialnie. Znaczy, że bar ma wielu klientów i dobre jedzenie. Nikt po prostu przy tylu klientach nie ma czasu zawracać sobie głowy zamiataniem.
  •          zamiast wybrać danie z karty, za które przykładowo zapłacicie 10 euro, lepiej wybrać menu dnia (menú del día - dania często są wypisane na tablicy przed lokalem). Dzięki temu w tej samej cenie dostaniecie pierwsze danie, drugie, chleb, deser i napój.  Zawsze jest przynajmniej kilka pierwszych i drugich dań do wyboru i wszystko jest dzisiejsze, a więc świeże. Menu dnia jest dostępne między godziną 13 a 16. Przestrzegajcie tych godzin jeśli chcecie coś zjeść ;) Nie zapomnę jak kiedyś w Madrycie,  zmęczone i głodne po pracy (godz. 17.30), wpadłyśmy do naszej ukochanej knajpki pod domem i  nie dostałyśmy absolutnie nic do jedzenia. Właściciel uprzejmie, ale stanowczo poinformował nas, że teraz kucharz ma przerwę i je obiad, w związku z czym mogą nam zaproponować pyszne NIC. Głodne, zmęczone i wściekłe skończyłyśmy na średnio zjadliwym kebabie w jakiejś przydrożnej budce, ciesząc się mimo wszystko, że w końcu możemy zapełnić czymś żołądek.

Wracając jednak do tematu Gijón, muszę przyznać, że nasza obskurna knajpa z jedzeniem miała jedną jedyną zaletę, była blisko Domu Jovellanosa (hiszpańskiego polityka, prawnika i pisarza z czasów Oświecenia),  który udało nam się ekspresowo zwiedzić.


Widok na stare miasto i port



Kościół San Pedro 
Po szybkim przemierzeniu starego miasta podjęliśmy decyzję, że nie poświęcimy więcej czasu na Gijón, bo bardzo zależało nam na zobaczeniu Cudillero i zachodu słońca w Cabo Vidio.

Cudillero jest wyjątkowo klimatycznym maleńkim miasteczkiem rybackim. Kolorowe domy budowane jeden nad drugim sprawiają, że nie da się tego miejsca pomylić z żadnym innym. Pyszne ryby i owoce morza przyciągają co roku wielu turystów. Ci mniej leniwi mogą wspiąć się na którykolwiek punkt widokowy, aby docenić i zachwycić się jeszcze bardziej niezwykłym położeniem wioski. Chociaż pewnie na co dzień nie jest łatwo mieszkać na samej górze...








Obowiązkowym punktem wycieczki musiał być zachód słońca nad Cabo Vidio czyli nad skałą, która osiąga do 100 metrów wysokości i łączy się z morzem. Miłym zaskoczeniem był sierpniowy brak tłumów. Pod samą skałę dojeżdża się autem, gdzie na parkingu niektórzy sprytni turyści stawiają już swoje kampery. Wyciągają krzesełka i książki i napawają się zachodem słońca. Zostaną tu pewnie na noc, w końcu czy jest coś piękniejszego od pobudki pośród szumu fal rozbijających się o skały o wschodzie słońca?




Drugi dzień zaczęliśmy już o 5 rano, a to dlatego, że gdzieś na hiszpańskim blogu wyczytałam, że jeśli chcemy wjechać autem nad polodowcowe jeziora Ercina y Enol, należące do gór Picos de Europa (jednych z najwyższych w Europie), to musimy być tam bardzo wcześnie, około 7 rano. Od 9 zaczynają się już bowiem zorganizowane wjazdy busami i obowiązuje zakaz wjazdu samochodem. Przyznam, że mój mąż miał niesłychaną frajdę pokonując te wszystkie zakręty i wjeżdżając autem, wąską górską ścieżką, na wysokość około 1100 metrów. To, na co trzeba bardzo uważać, a co ma swój ogromny urok,  to krowy i byki chodzące wolno po drodze i towarzyszące nam całą trasę.

Baliśmy się trochę, że na górze nic nie będzie widać, bo niebo było zachmurzone, jednak gdy zobaczyliśmy, że znajdujemy się już ponad deszczowymi chmurami, a wschód słońca rozjaśnia cały horyzont, humory zaczęły nam wracać. Na parkingu znów było trochę turystów śpiących w swoich samochodach na dziko, aż żałowałam, że sama nie wpadłam na pomysł, żeby zostać tam na noc.



Bardzo lubię nasz kraj, ale jestem realistką i wyobrażam sobie jakie tłumy turystów spotkalibyśmy na trasie, gdyby to miejsce znajdowało się w Polsce. Na górę trzeba byłoby wchodzić lub płacić za możliwość wjazdu/zjazdu bryczką, gdzie biedne wymęczone konie musiałyby ciągnąć ciężkie zadki turystów. A tu spokój, pustki ani jednego kramu z pamiątkami na szczycie. Prawda jest taka, że Hiszpania ma tyle atrakcji do zaoferowania, że turyści rozmywają się po całym kraju i nie okupują tylko jednego miejsca. Dzięki temu można się cieszyć świętym spokojem w szczycie sezonu, nawet pośród tak spektakularnych widoków 


Jezioro Ercina (Lago de la Ercina)


Jezioro Enol (Lago Enol)



Zjeżdżając w dół zatrzymujemy się w każdym punkcie widokowym (mirador), żeby jeszcze z kilku różnych perspektyw podziwiać krajobrazy. Przy zjeździe nie można przegapić Sanktuarium Covadonga, położonego na wzgórzu.




Z historycznego punktu widzenia Covadonga jest miejscem wyjątkowym dla Hiszpanii.  Armia hiszpańska z wodzem wizygockim Pelayo, w 722 roku , zaraz po tym jak ukazała im się Matka Boska, wygrała tu bitwę z 2 razy liczniejszą armią muzułmanów. Dlatego po dziś dzień Sanktuarium, które stoi w tym miejscu jest celem wielu pielgrzymek.


Warto zwrócić uwagę także na pobliską grotę, gdzie w maleńkiej kaplicy znajduje się grób wodza Pelayo. W jaskini obok znajduje się też przedmiot kultu, figurka Matki Boskiej z Covadongi (zwanej La Santina), trzymającej w ręce złotą różę, ofiarowaną przez Jana Pawła II podczas pielgrzymki do Hiszpanii.







Ostatnim punktem na naszej asturyjskiej trasie było wjechanie kolejką linową Fuente Dé na płaskowyż, aby podziwiać panoramę Picos de Europa. Cały czas walczyliśmy z pogodą, do końca nie wiedzieliśmy czy w końcu się rozpogodzi czy też nie zobaczymy absolutnie nic. Ludzi w kolejce po bilety była cała masa, (bo Fuente Dé  jest tak znane w Hiszpanii jak u nas Kasprowy Wierch), ale mimo tego, kolejne zaskoczenie. Zamiast stać jak osły 2 godziny, aby wjechać na szczyt, Hiszpanie wpadli na bardzo sensowny pomysł. Kupujesz bilet i czekasz, aż wyczytają twój numer przez megafon. Ponadto czas oczekiwania jest z góry określony, np. 3 godziny. Więc ten czas możesz przeznaczyć na obiad w pobliskiej knajpce i leżenie w cieniu na trawie. Dzięki temu nikt nie jest znerwicowany, nie ma przepychania i bezsensownego stania w słońcu. Jak będziesz leżeć na trawie tak jak inni turyści, to uważaj jedynie na kleszcze. Pierwszy raz złapałabym w życiu kleszcza, ale udało mi się go zabić, zanim zdążył zrobić ze mnie swoją ofiarę. Po wyczytaniu numerka przez megafon trzeba podejść do kolejki, wsiąść do wagonika i już tylko delektować się widokami. No chyba, że ktoś nie przepada za kolejkami tak jak ja, można wtedy zamknąć oczy na te dwie minuty i czekać kiedy wreszcie znajdziemy się na szczycie, aby jak najszybciej wysiąść z tej zamkniętej na wysokościach puszki ;)






Na szczycie przywitały nas kozy górskie, nie bały się nikogo i niczego, chętne by dostać cokolwiek do jedzenia chodziły za nami krok w krok.




Jeśli ktoś ma dużo czasu, może potraktować wjazd kolejką jako początek wycieczki i wybrać się szlakami na pobliskie trasy górskie.






Jeśli nie ma się lęku wysokości to można zafundować sobie odrobinę adrenaliny i wejść na specjalny balkon, aby popatrzeć w przepaść.



Z góry  można zejść samemu lub wrócić kolejką. Nam udało się wrócić przed deszczem, a gdy tylko znaleźliśmy się na dole, zebrały się chmury i zaczęło padać. W sumie to mieliśmy szczęście, że wjechaliśmy jeszcze w ostatniej chwili, gdy widoczność nie była zła. Niestety był to już nasz ostatni punkt wycieczki i trzeba było wracać do Madrytu. To był bardzo intensywny weekend, udało się zobaczyć wiele miejsc, ale prawda jest taka, że Asturia oferuje jeszcze tyle atrakcji, że warto tam pojechać na dużo dłużej. Chciałabym tam wrócić, aby móc na spokojnie zobaczyć na przykład most w Cangas de Onís czy przejść słynną ścieżką Ruta de Cares. Może jeszcze kiedyś będzie okazja... 

Wybierając się w podróż do Asturii nie zapomnijcie zabrać do domu jakiejś pamiątki. 
Może butelkę cydru (sidra)? Tylko pamiętajcie, by nalewać go do szklanki z uniesionej nad głową butelki, tak jak prawdziwi mieszkańcy Asturii ;)




Trasa wycieczki:

Dzień 1 (ok. 240 km) Llanes -  Mirador del Fito - Playa de la Griega - Lastres - Gijón - Cudillero - Cabo Vidio - Nocleg w okolicach Oviedo 

Dzień 2 (ok 215 km) Oviedo - Lago de la Ercina - Lago Enol - Covadonga - Fuente Dé (Kantabria)










6 komentarzy:

  1. Super blog, super wycieczka, jak tylko będę miał okazje to się tam wybiorę
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Wybieramy się już za dwa tygodnie w podróż po Galicji, Asturii i Kantabrii. Dzięki bo świetnie opisałaś wyprawę. Będziemy Waszymi śladami podróżowali

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo się cieszę, udanego wyjazdu! W razie pytań służę pomocą. Kantabria dopiero czeka na publikację :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jakbym kiedyś miał wolny weekend to na pewno bym tu wpadł.

    OdpowiedzUsuń
  5. Górskie krajobrazy są piękne. My preferujemy jednak narciarstwo i zimą zawsze wybieramy się w góry. Na https://eski.pl/ zawsze znajdujemy kurorty - Austria to nasz faworyt.

    OdpowiedzUsuń