piątek, 6 marca 2015

Gran Canaria - kontynent w miniaturze

Dziś będzie o jednej z hiszpańskich wysp, postaram się was przekonać, że warto się tam wybrać nie tylko z powodu pięknych plaż. Gran Canaria, bo o niej będzie mowa, należy do archipelagu siedmiu głównych Wysp Kanaryjskich (jest też kilka mniejszych niezamieszkanych, ale o tym przy innej okazji. Gran Canaria często zwana jest kontynentem w miniaturze, nie bez powodu zresztą, bo na wyspie spotkacie się z taką różnorodnością, że niejeden turysta zastanawia się jak to jest możliwe, żeby na takim małym skrawku ziemi (jej powierzchnia to obszar mniej więcej Londynu) znalazło się aż tyle cudów natury. Pamiętajcie!!! Na Gran Canarię jedziemy, głównie żeby obcować z naturą, a nie zwiedzać miasta. W moją podróż wybrałam się z przyjaciółką, aby odwiedzić moją szwagierkę, która co tu dużo mówić, jest po prostu genialna, bo wybrała to miejsce na stypendium Erasmusa. Najlepsza decyzja.....kto by nie chciał żyć pół roku w raju? Czekając z zakupem biletów do ostatniej chwili, udało nam się upolować korzystne cenowo bilety lotnicze (ok. 450 zł w obie strony - http://www.tui.pl/bilety-lotnicze/przeloty-czarterowe). Musicie jednak wiedzieć, że lot z Polski jest dość długi, ponad 6 godzin, bo wyspy te, mimo, że należą do Hiszpanii, leżą bliżej Afryki niż Europy. Wylądowałyśmy w stolicy Las Palmas w listopadowe popołudnie, a wyspa przywitała nas deszczem. Dobrze, że trwał on tylko 10 minut, bo byłyśmy bardzo spragnione słońca. Na początku byłam mocno zaskoczona krajobrazem stolicy, jakoś w głowie miałam wizję zielonego kawałka wyspy, a tu przywitał nas w zasadzie GRUZ;) Przynajmniej tak zwykłyśmy nazywać szare skały powulkaniczne, które składały się na scenerię miasta.


Warto wspomnieć, że nazwa Wyspy Kanaryjskie nie pochodzi od kanarków tylko od PSÓW. Po łacinie canis znaczy pies, więc powinny się nazywać raczej Psie Wyspy! Co myślicie nad postulatem dotyczącym zmiany nazwy w naszym języku;)? Stolica udowadnia na każdym kroku, że pies jest ważny w historii wyspy, bardzo słynne są ich pomniki w centrum miasta, przy których każdy turysta musi sobie zrobić zdjęcie.


Plaże stolicy są bardzo urokliwe i naprawdę delektowałyśmy się brakiem wakacyjnych tłumów. Świetne jest to, że plaża znajduje się zaraz przy centrum, jeśli znudzi was leżenie, zawsze można zapuścić się w wąskie uliczki centrum, aby coś zjeść lub kupić pamiątki...

Filharmonia jest zaraz przy plaży :)


























Jeśli chodzi o jedzenie, to koniecznie, ale to koniecznie musicie spróbować typowej potrawy wyspy czyli gotowanych, pomarszczonych od słonej wody ziemniaczków, podawanych z ostrym czerwonym sosem (papas arrugadas con mojo picón). Szczerze mówiąc byłyśmy zachwycone jedzeniem, bo moja szwagierka zaprowadziła nas na wspaniałe menu dnia (menú del día), wspaniałe nie tylko dlatego, że było pyszne, ale również niedrogie. 6,5 euro za dwudaniowy obiad z deserem i winem to cena, o której w Madrycie można tylko pomarzyć, tam trzeba zapłacić około 2 razy tyle, za niekoniecznie smaczniejsze potrawy.


























Słynny sos mojo nie zawsze musi być czerwony i ostry. Mi bardzo smakowała także jego łagodniejsza zielona wersja (mojo verde).




























Drugiego dnia naszej wycieczki postanowiłyśmy wypożyczyć auto i w 4 dziewczyny ruszyć w babską trasę poznając północ wyspy. Moim zdaniem podróż autem, to jedyne słuszne rozwiązanie na zwiedzanie wyspy. Transportem publicznym nie dotarłybyśmy nawet w połowę tych miejsc, a możliwość zatrzymywania się na każdym możliwym punkcie widokowym i na ile tylko chcemy - nie do przecenienia. Z tych powodów biznes wypożyczania aut na wyspie kwitnie, mało kto podróżuje inaczej. Jako, że Ewa przyjmowała sporo gości, miała już całą trasę zaplanowaną i zjeżdżoną. Postanowiłyśmy więc zdać się na nią i ślepo podążać w każde miejsce, w które chciała nas zabrać. Pierwsze na naszej trasie znalazło się malowniczo położone miasteczko Arucas (dawniej zwane też Arehucas), które słynie z produkcji rumu. Można zwiedzić tamtejszą fabrykę i spróbować różnych rodzajów tego trunku, na przykład złotego (dorado - Carta Oro) i białego rumu (blanco - Carta Blanca). Warto wjechać na punkt widokowy (mirador), aby docenić położenie miasteczka.


Głównym punktem miejscowości jest przepiękna neogotycka katedra zdecydowanie wybijająca się z panoramy Arucas.

























Fabryka rumu
Kolejnym przystankiem na naszej wycieczce była trasa wąwozem Barranco Azuaje czyli spacer przez kompletną dzicz w kanaryjskim wydaniu, gdzie nie spotkałyśmy absolutnie nikogo.




Zaintrygował nas opuszczony hotel, który wyglądał jak z horroru, co tylko dodawało temu miejscu pikanterii :) Kiedyś ta okolica była pełna życia, kuracjusze przybywali tu by pić lecznicze wody z pobliskich źródeł, a nowożeńcy by spędzić miesiąc miodowy.... Po ulewach i powodziach w latach 50-tych hotel nie odzyskał już dawnej świetności. Dziś opuszczony budynek byłby świetnym miejscem do nakręcenia filmu grozy.


































Nasza czwórka chciała poznać bliżej historię Guanczów  - pierwszych mieszkańców wyspy, dlatego wybrałyśmy się do Cenobio de Valerón. Miejscowość tą nazwano klasztorem (Cenobio), bo mylnie podejrzewano, że w VI wieku, w grotach wykutych w skałach, mieszkali tam młodzi chłopcy, którzy pod okiem klasztoru mieli się przygotować do małżeńskiego stanu. Po latach okazało się, że były to po prostu spichlerze zmyślnych Guanczów - którzy magazynowali tam swoje plony. Jednak nazwa miasta wskazująca na klasztor pozostała niezmieniona. Podobno miejsce jest wciąż pełne tajemnic, kilka lat temu podczas prac konserwatorskich przypadkiem natrafiono tam na aborygeńską figurkę ceramiczną, więc prace archeologiczne wciąż trwają.






Naszym następnym przystankiem były okolice latarni (el Faro de Sardina). Widoki jak na listopad były dla nas tak abstrakcyjne, że zaczęłyśmy na miejscu biegać między skałami, skakać, krzyczeć i śmiać się jak dzieci...

znajdź nas :)





Mały głód powoli nas dopadał, więc obrałyśmy kurs pod tytułem JEDZENIE i pojechałyśmy do Puerto de las Nieves. Ta spokojna wioska rybacka zachwyciła nas niebiesko - białą zabudową i dobrym jedzeniem. Woda jest tam krystalicznie czysta i niebieska, można kąpać się wśród zjawiskowych formacji skalnych lub pospacerować. Jedna ze słynnych skał to Palec Boga (El Dedo de Dios), ale nie udało nam się jej zobaczyć, bo podobno skała ukruszyła się i odpadła kilka lat temu. Fama oczywiście pozostała ;) Jako, że to port warto spróbować ryb i owoców morza, najlepiej świeżo złowionych. Dobrze jest zapytać gospodarza co jest najsmaczniejsze...


Kamienista malutka plaża, brak tłumów i piękne słońce oświetlające biało-niebieskie domki.


Alejka spacerowa i zejście do wody


Zupa jarzynowa, czy może z owoców morza?




























A tak wyglądał krajobraz na trasie, zdjęcia naprawdę nawet w połowie nie oddają widoków na wyspie. W drodze nawet przez pięć minut nie czytałam książki, cały czas z nosem przy szybie obserwowałam zmieniający się pejzaż i grę świateł. Tego nie można było po prostu przegapić.




Punkt widokowy, mirador El Balcón.
Koniecznie trzeba zatrzymać się po drodze i zobaczyć kolorowe skały (Fuente de los Azulejos), które dzięki procesom utleniania przybrały interesujące odcienie zielonego, rudego i czerwonego. Spotkałyśmy tam hiszpańskich nowożeńców z kontynentu, którzy byli tak zakochani, że nie zabrali nawet aparatu fotograficznego na wycieczkę. Ci szczęśliwi i tryskający pozytywną energią ludzie poprosili nas o serię zdjęć, aby mogli mieć pamiątkę z tego zjawiskowego miejsca. Niech żyje para młoda i niech im się wiedzie! :)

cała gama kolorów



Słońce już powoli zachodziło, więc zmierzałyśmy w stronę miejscowości Puerto de Mogán zwanej Małą Wenecją. Chciałyśmy przejść się wąskimi uliczkami między białymi domkami i na zakończenie dnia zobaczyć ostatnie promienie słońca na plaży.




Następny dzień zapowiadał się nie mniej emocjonująco, bo miałyśmy pojechać na południe wyspy zobaczyć niesamowite wydmy (Dunas de Maspalomas) w najsłynniejszym kurorcie Maspalomas Muszę przyznać, że kilka wydm już widziałam, ale te zrobiły na mnie naprawdę ogromne wrażenie. Nie tylko były wysokie, ale wydawały się po prostu bezkresne. Wystarczy zejść z plaży, by znaleźć się w krainie niekończącej się pustyni...





Po wydmach można chodzić...

zbiegać...

można leżeć...

wbiegać na nie...

maszerować...

wybrać najwyższą z nich i siedzieć na samej górze...


No i przede wszystkim zjeżdżać ślizgiem w dół. Tu by zdecydowanie przydała się deska, albo narty!!! 
A gdy wam się znudzi, można wrócić na plażę i spacerować razem z niemieckimi pielgrzymkami ;) Proszę jak zdrowo, chodzenie zamiast smażenia się na plaży!
Po smacznym obiadku (no może poza dosyć gumowymi ośmiorniczkami ;) wybrałyśmy się w góry zobaczyć najbardziej unikalne miejsce na wyspie z wyjątkowym zachodem słońca. A przynajmniej takie było założenie.... Nie ma w zasadzie przewodnika, który nie piałby hymnów pochwalnych na temat Roque Nublo położonego na wysokości ponad 1800 metrów nad poziomem morza. Magiczna atmosfera zachodu słońca połączona z bajecznym widokiem na całą wyspę. Wszystko fajnie, tylko, że z każdą minutą pogarszała się pogoda, a my im bliżej celu, tym bardziej oddalałyśmy się od wizji zachodu słońca. A nawet oddalałyśmy się od wizji dojechania na miejsce. Nasz świetny kierowca Ewa, dzielnie przedzierała się przez mgły i zakręty ignorując nasze jęki i wizje czekającej nas niechybnej śmierci w aucie spadającym w przepaść... Gdy po krótkim 10 - minutowym marszu dotarłyśmy na miejsce, cały czas miałyśmy jeszcze nadzieję, że się rozpogodzi.... No cóż, zgadnijcie co się stało - jakoś NIE ROZPOGODZIŁO SIĘ!!! 

Jeszcze jest nadzieja, słońce na pewno wkrótce wyjdzie ;)


Czy to te wielkie, słynne skały opisane w każdym przewodniku? Przyjrzyjcie się, przecież świetnie je widać :) Chyba wiem czemu nazywa się je Roque Nublo czyli zachmurzona/zamglona skała ;)
Jest i nasz zachód słońca, no warto było wchodzić pod tą górę, aby zobaczyć taaaaaaaki widok. Ta biała plama u góry to oczywiście słońce gdyby ktoś miał wątpliwości ;)


Pokaże wam teraz dla porównania, abyście nie zrazili się do tego pięknego miejsca, zdjęcia jak powinno było być na Roque Nublo o zachodzie. Moja szwagierka wybrała się tam po raz kolejny kilka tygodni później. Na zmiany aury na Kanarach trzeba być przygotowanym. Mimo, że wyspa jest nieduża, gdy na południu świeci słońce, nie oznacza to, że północ będzie tak samo słoneczna. Pogoda zmienia się bardzo szybko szczególnie w górach, a mgły w miesiącach zimowych to częste zjawisko.




Następny dzień w stolicy też był paskudny i deszczowy, ale postanowiłyśmy się nie poddawać i znaleźć na wyspie inne miejsce  - ciepłe i słoneczne. Godzinę później, zmierzając autobusem do Puerto Rico na południu Gran Canarii, przekonałyśmy się, że pogoda na wyspie jest zawsze, trzeba tylko wiedzieć gdzie jej szukać ;) Puerto Rico to typowy kurort, pełen turystów, ale za to z ładną piaszczystą plażą (Playa de los Amadores) i co ważne (!) z ciepłą wodą.






Z punktu widokowego, znajdującego się zaraz za plażą i szczególnie podczas zachodu słońca, gdy turyści idą na kolację, Puerto Rico prezentuje się wprost bajecznie.





Po wypiciu ostatniego kieliszka białego wina zdałyśmy sobie sprawę, że to już niestety koniec naszej wyprawy po Gran Canarii. Resztę dni spędziłyśmy na pobliskiej Teneryfie, ale o tym już w następnym poście. Mam nadzieję, że przekonałam was trochę do Gran Canarii. Warto wiedzieć, że oferuje ona coś poza imprezami i plażowaniem - wizerunek kreowany przez media. Ale, żeby to zobaczyć, trzeba czasem zejść z ręcznika i dać się porwać jej różnorodności :)

Trasa w trochę innej kolejności niż my zwiedzałyśmy: Las Palmas de Gran Canaria - Arucas - Barranco Azuaje - Cenobio de Valerón - El Faro de Sardina - Puerto de las Nieves - Roque Nublo - Puerto de Mogán  - Puerto Rico - Dunas de Maspalomas



2 komentarze:

  1. Dlaczego nie przeczytałem tego wcześniej... :(

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie się bardzo podobało na Gran Canarii. Wyspy Kanaryjskie mają w sobie magię. Przepiękne widoki, świetna kuchnia i mili ludzie.

    OdpowiedzUsuń